„Do trzech razy śmierć” to
pierwsza książka Alka Rogozińskiego, którą przeczytałam.
Kupiona pod wpływem
pewnej internetowej grupy wsparcia, do której dołączyłam licząc na wyleczenie z
nałogowego kupowania książek, a czego skutki są niestety idealnie odwrotne J.
Moje wymagania co do tej książki
były bardzo wysokie, bo byłam już „zarażona” zachwytem nad Autorem przez
Szacowne Grono Grupowiczów, znałam jego ( zobowiązujący przecież ) przydomek
„Księcia Komedii Kryminalnej”, a przede wszystkim uczestniczyłam nie raz w jego
transmitowanych na żywo szaleństwach z Magdaleną Witkiewicz, zatem wiedziałam,
że poczucie humoru ma. Pozostawało więc jedynie sprawdzić, ile tego dobrego
znalazło się w książce.
Wszystko to paradoksalnie
sprawiało, że zabrałam się do czytania z dalekim od przychylności pytaniem „No,
zobaczmy, cóżeś tam Panie Rogoziński wymyślił?”, gdzieś z tyłu głowy. Po cichu
liczyłam nawet to, że ja dla odmiany nie będę rozbawiona, wiadomo wszak nie od
dziś, że podzielać zdanie wielu nie jest trendy, a w tym przypadku niemal
wszyscy zgodnie opisywali wybuchy śmiechu, jakie stały się ich udziałem podczas lektury.
Nie dałam rady. Poległam już
gdzieś koło wstępu do przedstawienia postaci, (a zatem jeszcze nawet przed
prologiem), by ostatecznie pod koniec z
trudem się przed sobą przyznać, że - jest śmiesznie. W sposób najlepszy, bo naturalny
i jakby niezamierzony. Jest śmiesznie.
A co oprócz tego? Opowieść jakby
wprost do sfilmowania.
W tajemniczym, otoczonym bagnami dworku
odbywa się zjazd pisarek. Pośród tej śmietanki literackiego świata, kryje się
jednak ktoś, kto za zasłoną wymienianych grzecznościowo frazesów ukrywa plan
zbrodni. Plan, zakładający scenariusz
identyczny jak ten, który obmyśliła dużo wcześniej… główna bohaterka, Róża
Krull czyniąc go fabułą własnego kryminału.
Teraz to ona, wraz z miłośnikiem
jej twórczości, zabawnym młodym pracownikiem hotelu i własnym asystentem od
PR-u, próbuje odkryć, kto planuje kolejne zabójstwa, kto będzie następną ofiarą
i czyja śmierć jest naprawdę celem, a czyja tylko odwróceniem uwagi od
prawdziwych motywów mordercy.
Pomimo, że w hotelu grasuje morderca,
o dziwo nikt nie ma zamiaru z niego wyjeżdżać i całe towarzystwo niczym
bohaterowie kryminału „I nie było już nikogo” Agathy Christie, czeka z
ciekawością na dalszy ciąg, albo brutalniej – na swoją kolej. J
Mamy więc fabułę ze starej,
dobrej szkoły kryminałów: scenerię rodem z sielskiego, osiemnastowiecznego
romansu, grupę osób, z których każda może być mordercą, zamkniętych na terenie odosobnionej posiadłości i tradycyjne narzędzia zbrodni. A z drugiej strony - blogi literackie, „zahasłowane” laptopy i internet, dzięki któremu bohaterowie mogą sprawdzać podejrzanych na Facebook”u
czy czytać artykuły w prasie, o sytuacji w jakiej się znaleźli.
No i dialogi, w których poza
żartem sytuacyjnym wciąż znienacka pojawia jakieś odwołanie do któregoś ze
współczesnych celebrytów, w tym Magdy Gessler, Jasia Fasoli, Ewy Wachowicz, Toma
Cruise’a, Justina Timerlake’a czy Zenka Martyniuka. Dialogi, w których urocza
główna bohaterka wyraża swą delikatną, artystyczną osobowość:
„Ratunku” wydało się jej banałem. Podobnie jak „pomocy”. Tym bardziej,
że skoro przed chwilą ktoś ją spoliczkował to znaczy, że okrzyk pewnie usłyszy
przede wszystkim on. A przecież nie oczekuje ratunku i pomocy od jakiegoś
bandziora. Wreszcie zdecydowała.
- Ty chuju! – wrzasnęła z całych
sił – Nie w hialuron (…) J
Mogłabym się przyczepić jedynie
do tego, że w całej książce, jeśli ktoś kogoś molestuje, zaczepia, nachalnie
podrywa, czy robi niedwuznaczne propozycje to zawsze, ale to zawsze kobieta - mężczyznę.
Mogłabym, ale się nie przyczepię, bo jak mówiła jedna z
bohaterek-pisarek: krytykować pisarza, to jakby „domalowywać aniołki w Kaplicy Sykstyńskiej” J
Świetna książka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz